Procesy czarownic w dawnej Polsce
Wyjątkowo tylko zdarzały się wypadki uniewinnienia oskarżonych o czary kobiet. Najczęściej względy rodzinne lub protekcja wpływowych osobistości powodowała uwolnienie obwinionych. Dość często wpływały na to względy oszczędnościowe. Sprowadzenie na wieś sądu miejskiego i kata pociągało za sobą znaczny koszt i dlatego domniemaną czarownicę wołano skazać na wieczyste wygnanie niż łożyć na jej badanie znaczną sumę pieniędzy.
W czasie tortur sędziowie dokładnie starali się wywiedzieć o wspólniczki czarownicy. Męczona w nieludzki sposób kobieta podawała, oczywiście, liczne nazwiska współuczestniczek zgromadzeń na Łysej Górze. Były to przeważnie osoby, z którymi pozostawała w złych stosunkach. Czasami znów torturowana powtarzała tylko nazwiska podpowiadane jej przez sędziów.
Wymieniona, czyli, jak wówczas mówiono, „powołana“ przez torturowaną czarownicę kobieta również mogła być pociągnięta do odpowiedzialności. Opierając się na tych, zdawałoby się, tak kruchych podstawach można było wziąć na tortury nową oskarżoną. Nie bez tego, że ta „powołała“ inne jeszcze wspólniczki, tamte zaś jeszcze inne. Tragiczny łańcuszek kończył się nieraz spaleniem kilku lub nawet kilkunastu kobiet „powołanych“ przez swe domniemane wspólniczki.
Czarownice, które uznano za winne spółki z diabłem, skazywane były na spalenie na stosie. W wyjątkowych wypadkach sąd widząc „skruchę“ oskarżonych łagodził ten wyrok i skazywał oskarżoną na ścięcie mieczem, jednak zwłoki ich musiały być spalone na stosie. Często jednak, gdy w czasie śledztwa pod wpływem bólu oskarżone przyznały się do poważniejszych jeszcze zbrodni, jak np. świętokradztwo, sprofanowanie na rozkaz czarta hostii itp., sąd nakazywał nieszczęśliwym ofiarom zabobonu upalić uprzednio ręce w siarce, a dopiero później wysłać je na stos.
Wykonanie wyroku odbywało się publicznie. Tłumy ludzi z okolicznych wsi schodziły się na miejsce spalenia domniemanych czarownic, by przyjrzeć się ohydnej uroczystości. Nie należy się więc dziwić, że gdy w niektórych miejscowościach sąd uwolnił kobiety oskarżone o czary, dochodziło wtedy do rozruchów, w czasie których tłum chciał zlinczować zbyt łagodnych sędziów.
Ponure procesy czarownic trwały w Polsce bardzo długo, bo aż do czasów stanisławowskich. Poważne zmiany kulturalne, jakie w tym czasie zachodziły w Polsce, spowodowały, że najbardziej oświecona część społeczeństwa, światłe jednostki, które wyszły ze szkół Konarskiego lub edukowały się za granicą, z oburzeniem i zgorszeniem piętnowały te straszliwie widowiska, jako objaw ciemnoty i zabobonu. Lecz masy chłopskie, mieszczańskie jak i szlacheckie bezkrytycznie wierzyły nadal w diabły i czarownice.
Powoli, wśród górnych warstw społeczeństwa zmieniał się coraz bardziej stosunek do tych spraw. Już na sejmie w r. 1774 wojewoda gnieźnieński August Sułkowski wystąpił energicznie za zniesieniem kary na czarownice. Mimo to w sprawie tej nie powzięto żadnej wiążącej ustawy. Dopiero echa ponurej tragedii, zakończonej spaleniem czternastu niewinnych kobiet w spokojnej wsi wielkopolskiej, Doruchowie, spowodowały uchwalenie odpowiedniej ustawy.
Oto w r. 1775 we wsi Doruchowie leżącej w zachodniej części ziemi wieluńskiej, a więc w okolicy, gdzie ze względu na śląskie sąsiedztwo mocniej niż gdzie indziej ugruntowany był zwyczaj „sprawiedliwego“ karania wspólniczek szatana, zachorowała pani Stokowska, żona współwłaściciela tejże wsi. Sprowadzone znachorki stwierdziły, że to czarownice zadały „kołtun“ dziedziczce. Przeprowadzone śledztwo spowodowało uwięzienie w dworskim spichrzu kilkunastu kobiet z Doruchowa i okolicznych wsi. Sprowadzeni z pobliskiego miasteczka Grabowa sędziowie wzięli na tortury nieszczęśliwe kobiety i następnie skazali na śmierć. Kilka z nich zmarło w czasie śledztwa, pozostałe spalono na stosie. Czternaście kobiet straciło życie w tym procesie.
Złowroga wiadomość o zbrodni doruchowskiej rozeszła się po kraju, zmobilizowała siły obozu postępowego do walki z zabobonem. Na najbliższym sejmie w r. 1776 przeprowadzona została uchwała, która nie tylko zabraniała wszystkim sądom rozpatrywania spraw o czary, ale również definitywnie usunęła z naszego wymiaru sprawiedliwości stosowanie tortur.
Jeszcze po r. 1776 dość często dochodziło w różnych okolicach Polski do samosądów ludowych nad domniemanymi czarownicami.
Wbrew dość często rozpowszechnionym poglądom trzeba stwierdzić, że procesów o czary w dawnej Polsce nie można identyfikować z działalnością inkwizycji katolickiej. Bezsprzecznie uważać je trzeba za ponury zabobon ludowy. Ale też nie można zapominać, że wyrosły one z usankcjonowanej przez kościół wiary w diabły i czarownice, a pożywką, na której żerowały one w Polsce, było ogólne obniżenie kultury spowodowane kontrreformacją i brakiem tolerancji religijnej.