Procesy czarownic w dawnej Polsce
Gdy pławienie dało pozytywny wynik i dziedzic lub samorząd miejscowy „niezbicie“ stwierdził, że oskarżona jest „prawdziwą czarownicą“, trzeba było posłać do najbliższego miasteczka po sąd miejski oraz po „mistrza sprawiedliwości“, czyli po prostu po kata. Zanim sąd przybył, osadzano nieszczęśliwą kobietę w tymczasowym więzieniu, czyli najczęściej w dworskim spichrzu lub lamusie. Pobyt w nim był już pewnego rodzaju torturą, która złamać miała fizycznie i psychicznie nieszczęśliwą ofiarę zabobonu. Powszechnie przyjęty był pogląd, że czarownica przez zetknięcie się z ziemią nabiera mocy, należało więc odizolować ją od tego źródła siły. Od chwili uwięzienia aż do momentu wykonania wyroku czarownica nie mogła dotknąć ziemi. W tym celu osadzane były one w specjalnych beczkach lub tzw. kłodzie. Świadek ostatniego w Polsce procesu czarownic w Doruchowie z r. 1775 zostawił dość dokładny opis osadzenia oskarżonych w beczkach w dworskim spichrzu:
„Obejrzałem jedną tylko beczkę, wszystkie jednak były podobnie urządzone. Ta, którą oglądałem, stała na dwóch podstawach; w klepkach blisko dna wyrżnięta była dziura, dość duża, czworograniasta. Kobieta, wsadzona w beczkę, miała ręce i nogi z tyłu związane, które tą dziurą zewnątrz kołkiem drewnianym zatknięte były, tak, że ani stać, ani siedzieć nie mogąc, przez cały czas, aż do okropnej egzekucji klęczeć musiała. Każda beczka pokryta była płótnem grubym, a na boku przylepiona karteczka z napisem: „Jezus! Maria! Józef “ z przyczyny, aby diabli nie mieli do nich przystępu i nie uwolnili swych oblubienic od śmierci“.
Dość często, by odstraszyć jeszcze diabła od niesienia pomocy swej wspólniczce, czarownicy, ubierano ją w specjalne szaty, w które wszyte były różne szkaplerze, święte obrazki, sól święcona itp. Przed samym badaniem kat przystępował do ogolenia czarownicy włosów na całym ciele, by diabeł nie mógł się w nich ukryć i cierpieć za nią ból w czasie tortur.
Sąd miejski, który w większości wypadków wydawał wyroki w sprawach o czary, składał się przeważnie z przedstawicieli miejscowego samorządu, o których wykształceniu może świadczyć chociażby to, że bardzo często nie umieli się nawet podpisać. Dreszcz emocji, jaki wywoływało badanie domniemanej wspólniczki szatana, powodował, że jeszcze przed przystąpieniem do badania (czyli po prostu do tortur) sędziowie wraz z katem obficie raczyli się gorzałką lub miodem, by nabrać odpowiedniej odwagi dla przeciwstawienia się „złym mocom“. Zrozumiałe, że alkohol działał podniecająco na wyobraźnię małomiasteczkowych prostaczków, którym przyszło występować w roli sędziów.
Torrtury, z którymi się spotykamy w polskich procesach czarownic, nawet w części nie były tak wyrafinowane jak niemieckie. Mimo to były wystarczające, by najbardziej upartego złoczyńcę zmusić do mówienia. Rozciąganie na bloku, przypalanie świecami lub siarką, ześrubowywanie nóg lub palców od rąk powodowało tak straszliwy ból, że najbardziej zahartowane na wszelkie niewygody i trudy wieśniaczki przyznawały się do wszystkich zarzucanych im zbrodni.
Gdy nawet nieszczęśliwa kobieta wytrzymała pierwsze tortury, następnego dnia lub nawet w kilka dni później poddawano ją nowym „próbom“. Teoretycznie rzecz biorąc tortury takie powtarzane mogły być trzykrotnie, zdarzało się jednak, że wyjątkowo uparte czarownice „badane“ były cztero lub pięciokrotnie. Zarówno sędziowie jak i kat umieli wykrzesać z siebie odrobinę litości dla największego zbrodniarza, nigdy jednak dla czarownicy. Spółka z diabłem była przecież najstraszliwszym przestępstwem, na jakie zdobyć się mógł członek społeczności chrześcijańskiej, i w żadnym wypadku nie można było pobłażać tego rodzaju zbrodni. Dlatego też ambicja zawodowa kata i kompletu sędziowskiego kazała im jak najbardziej zaostrzać tortury, by wreszcie przełamać upór diabelskiej wspólniczki i zmusić ją do zeznań. Nic więc dziwnego, że tortury prawie zawsze kończyły się przyznaniem czarownicy do wszystkich zarzucanych jej przestępstw.
Wtedy nawet gdy oskarżona, dzięki wyjątkowej sile fizycznej, wytrzymała najstraszliwsze tortury, można było znaleźć również sposób, by ją wysłać na stos. Dla sądu było oczywistym dowodem, że przetrzymać tego rodzaju męki można było tylko przy pomocy szatana. Pewne nerwowe, wywołane bólem drgania rąk lub nóg tłumaczono obecnością diabła w ciele czarownicy. Wreszcie kat stwierdzał, że śruby, którymi przykręcał narzędzia męki, dzięki czartowskiej interwencji „sfolgowały“, i w końcu nieszczęśliwa kobieta szła na stos.